Portofino - cz. XI

Słońce wyszło z za chmur, ale poranek jest jakiś dziwny. Moje kapitańskie kości i żołądek wskazują nieomylnie, że psuje się pogoda. Nawigator melduje, że jesteśmy 12 mil od celu. Wiatr prawie przestał wiać i znowu spotykamy się ze znanym nam już zjawiskiem nakładania się na siebie przeciwnych fal. Wiemy, że gdzieś wieje silny wiatr i że nie wróży to nic dobrego. Kiwa nami mocno i prawie nie posuwamy się do przodu. Nie bacząc na dewizy i skromny zapas paliwa w zbiorniku, odpalamy silnik i płyniemy po tym garbatym morzu do celu. Nasze przyrządy nawigacyjne pokazują, że jesteśmy już niedaleko, ale wejścia do portu jakoś nie widać. Przed nami stoi na kotwicy duży, motorowy jacht. Jak się okazało, jest to jacht należący do norweskiego dworu, z którego pasażerowie są odworzeni motorówkami na ląd. Dopiero po minięciu tego jachtu, który wielkością zbliżony jest do pasażerskiego statku, odkrywa się przed nami, dokładnie taki, jak na zdjęciu z kalendarza, który dostałem trzydzieści sześć lat temu, port w Portofino.

[ naturlny port w Portofino - widok dokładnie jak ze starego kalendarza ]

Z nabrzeża pokrzykują wskazując nam miejsce, gdzie mamy przycumować. Łapiemy się z dziobu bojki i stajemy na dwóch rufowych cumach. Marcin wyskakuje na brzeg z aparatem, a ja rzucam kotwicę.

[ Historyczny moment... ]

[ ...rzucenia kotwicy ]

Jest 19 października, dokładnie godzina 11.00. A więc po pięćdziesięciu ośmiu dniach żeglugi prawie zawsze pod wiatr, jesteśmy u celu. Jesteśmy trochę zmęczeni, ale zadowoleni. Nie będę pisał, co przeżywam naprawdę, ale cieszę się, że w moim przypadku sprawdziło się powiedzenie chcieć to móc.

[ na poładzie, Kazio w geście tryumfu ]

Po zrobieniu klaru rozglądamy się po okolicy. Jest tu naprawdę bardzo ładnie. Port w Portofino jest naturalnym portem i wygląda bardzo malowniczo. Jest tylko jedna wada, że dochodzi tu naturalne falowanie od morza i jest półmetrowy pływ.

[ Dino wśród palm ]

Od razu robimy rozeznanie co do możliwości wyslipowania jachtu. Jest tu co prawda mały, stacjonarny dźwig, ale dla nas jest chyba za mały wysięgnik. Postanowiliśmy zrobić wycieczkę do pobliskiego portu Santa Margerita. Za rynkiem znajdujemy przystanek, skąd odchodzi autobus. Mamy problem, bo bilety można kupić tylko w automacie po 1700 lirów. Nie mamy tyle drobnych, ale przypomnieliśmy sobie, że jak byliśmy w Rzymie, przy kupowaniu biletów na metro automat wydał nam resztę. Wkładamy do tej szafy 10.000 lirów, naciskamy odpowiednie guziki na dwa bilety. Szafa najpierw zjadła banknot, potem zawarczała i wypluła tylko jeden bilet, bez reszty. Dostała od nas parę uderzeń, ale była niewzruszona. Tak straciliśmy trochę pieniędzy.

W Santa Margerita okazało się, że stoją dwa dźwigi samochodowe, które wyciągają łodzie, ale najlepiej to nie wygląda. Nabrzeże jest wysokie i falowanie nie mniejsze, niż w Portofino. Wracamy z powrotem bardzo krętą drogą, jedyną zresztą, którą można dojechać do Portofino. Autobus przed każdym zakrętem trąbi, a samochody jadące z przeciwka muszą w takich małych zatoczkach czekać na jego przejazd. Ta droga byłaby na pewno bardzo trudna do przebycia z DINEM na wózku. Postanowiliśmy więc, że najpierw z Aquileii sprowadzimy samochód, a później będziemy się martwić. Po powrocie, ponieważ kiwa nami dosyć mocno, zmieniamy miejsce postoju w porcie, tak żeby stać dziobem do wiatru i fali. Po tych manewrach wydaję okolicznościowe przyjęcie, na którym zostaje otwarta historyczna już butelka Courvoisiera.

[ Courvoisier przytulony do pordzewiałego łańcucha kotwicznego ]

Butelkę tą otrzymałem przed dwudziestoma trzema laty w prezencie od mojej siostry Basi i szwagra Henia. Butelka wyglądała bardzo szacownie i tak mi się spodobała, że postanowiłem wypić jej zawartość po rzuceniu kotwicy w Portofino. Wieloletni trunek smakuje nam wyśmienicie. Po przyjęciu idziemy na nocny spacer po mieście i nawet wdrapujemy się do wysoko położonej latarni morskiej. Po tych atrakcjach idziemy na zasłużony odpoczynek.

[ Kazio smakuje Courvoisiera ]

[ Profanacja - Marcin pije wprost z butelki ]

Co było dalej...