Portofino - cz. VIII

Rano, po przebudzeniu, rozglądamy się po świecie. Pogoda słoneczna, wiatru nie ma, a obok nas jest przycumowany spory jacht pod angielską banderą. Pod salingiem ma podniesioną polską flagę, co oznacza, że jest obsadzony polską załogą. I faktycznie jest. Zostajemy przez kapitana zaproszeni na pokład. Sympatyczny kapitan i zarazem armator jachtu częstuje nas greckim uzo, a my rewanżujemy się piwem dla załogi. Kapitan, Jacek, już trzeci rok spędza na morzu, wożąc od czasu do czasu różne załogi. Dowiaduję się różnych ciekawych rzeczy, zwłaszcza o warunkach pogodowych panujących w tych rejonach i o portach. Odejście mają zaplanowane na 15.00 a czas na pogawędce mija szybko, więc po dokonaniu wpisu do pamiątkowej księgi jachtowej, opuszczamy pokład. Ja jeszcze nurkuję przy nabrzeżu, żeby wyciągnąć półkluzę, którą duża fala, spowodowana przez strażniczy statek, wyrwała nam z pokładu. Półkluza wyłowiona i nic już nie stoi na przeszkodzie, aby opuścić ten niegościnny dla nas port. O 16.00, korzystając z tego, że wreszcie trochę powiało, opuszczamy Crotone.

Wiatr tężeje i robi się na tyle mocny, że zakładamy dwa refy. Oczywiście wieje mordziak. Przy wyjściu z zatoki musimy zrobić parę halsów, ale w końcu jesteśmy już na morzu. Latarnie miejskie znikają za horyzontem i Crotone mamy już za sobą. Noc mija spokojnie a rano, starym zwyczajem, cisza i martwa fala. W dzień zaczyna trochę dmuchać i już po paru godzinach jesteśmy w miejscu, w którym byliśmy tydzień temu pędzeni przez sztormowy wiatr. Trzymamy kurs na Sycylię, ale takie szczęście trwa krótko, w nocy ze środy na czwartek wiatr ucichł zupełnie i już od dwunastu godzin kolebiemy się na martwej fali w odległości paru mil od Punta Stillo.

Jest bardzo parno, ale barometr poszedł w górę, więc może nie będzie burzy. Po południu zaczęło trochę wiać. Płyniemy wolno, kilka mil od brzegu, z postanowieniem, że jak spotkamy jakiś porcik, to wchodzimy na noc. Wiatr znowu ucichł a z daleka nad górami widać bardzo ciemne burzowe chmury. Barometr na przekór wszystkiemu, co widać na niebie, idzie w górę. Uruchamiamy silnik i po godzinnej jeździe widzimy wejście do portu. Port jest co prawda jeszcze w budowie, ale od strony morza ma już bardzo wysokie falochrony, a to nam wystarcza.

W porcie niespodzianka. Przy pirsie jest zacumowany s/y OSPREY z Jackiem i jego załogą. Cumujemy przy ich burcie i tak się świetnie złożyło, że zostało im sporo zupy pomidorowej, którą nas częstują, więc obiad mamy z głowy. Po posiłku, już wieczorem, połączone załogi tzn. Marcin i równa mu wiekiem załoga z OSPREY-a, idą na wycieczkę do miasteczka Roccella Ionica. My z Jackiem, popijając uzo, robimy sobie wspominki z dawnych lat. O dziesiątej zaczynają nam się zamykać oczy i idziemy spać. Załogi wracają około północy. Uzgodniłem z Jackiem, że jak tylko któryś z nas usłyszy wiatr, to się budzimy i natychmiast wychodzimy w morze.

[ s/y OSPREY ]

Niestety, lekki wiatr pojawił się dopiero około godziny 9. Stawiamy żagle i wychodzimy z portu. Wieje bardzo słabo i dalej jest parno. Idziemy z prędkością około 2 węzłów. Jest to dla nas rzadka okazja do zrobienia sobie wzajemnie zdjęć. Po południu nawet ten słaby wiatr zanika i kołyszemy się, na szczęście na dosyć długiej fali. Wykorzystuję ten wolny czas na uzupełnienie ubytków w listwie odbojowej po wyrwanej półkluzie. Słońce zaczyna się przebijać przez chmury, a my jesteśmy 10 mil od lądu i czekamy, co będzie dalej.

Dalej dokładnie nic się nie dzieje. Korzystając ze słońca, które już ładnie grzeje, walczymy dalej z wiecznie mokrymi materacami, z których nie możemy się pozbyć wody nalanej jeszcze w Crotone. O godzinie 18 podchodzi do nas na silniku OSPREY i Jacek proponuje nam hol, bo jak twierdzi, ma tego kołysania już dosyć. Propozycję skwapliwie przyjmujemy. Hol został podany i już spokojnie jedziemy z prędkością 5 węzłów. Jacek wcześniej zapowiedział jazdę na silniku na minimum dwie godziny. Ale już po godzinie przyszedł lekki wiatr i postawili żagle. My zrobiliśmy to samo i oddaliśmy hol. Niestety, to było tylko pewne urozmaicenie, jakie nam przyszykował wiatr, który zaraz ucichł. Stojąc w miejscu kolebiemy się w odległości 5 mil od brzegu i czekamy świtu, bo może razem ze słońcem przyjdzie wiatr.

Koło północy, podczas mojej wachty, zaczęło coś koło nas jeździć z dużą prędkością i jeszcze większym warkotem. Ten szybko przemieszczający się obiekt nie palił żadnych świateł i tylko na słuch można się było zorientować, gdzie się aktualnie znajduje. W pewnym momencie to coś pokazało jakieś światło i z dużą prędkością zaczęło się do nas przybliżać. Przygotowałem latarkę i  i czekałem, co będzie dalej. Jechało to szybko, jak sto diabłów. Nagle zaświecił oślepiający mnie swoim światłem reflektor i przestałem cokolwiek widzieć. Podeszli prawie pod samą burtę, co przy tej fali było bardzo niebezpieczne. Wywołałem na pokład zaspanego Marcina. Okazało się, że jest to kuter straży przybrzeżnej, z dużym karabinem maszynowym na pokładzie dziobowym. Zapytali, co za jacht i dokąd płyniemy. Odkrzyknąłem, że jacht polski w drodze z Crotone do Messyny. Coś tam jeszcze pokrzykiwali, ale warkot ich silnika zagłuszał słowa i nic nie mogłem zrozumieć. Pomachali nam w końcu na pożegnanie, zgasili ten cholerny reflektor i odpłynęli w stronę Jacka. Tam najprawdopodobniej odbyła się taka sama rozmowa. Jeździli koło nas prawie do świtu.

O czwartej Marcin przejął wachtę, a ja poszedłem spać. Nadal była cisza, ale martwa fala się nie zmniejszała. Do tej pory, jak była martwa fala, to wiedzieliśmy, że gdzieś jest wiatr i że na pewno do nas przyjdzie. Teraz od dwóch dni jest fala, a wiatru nie ma. Marcin budzi mnie o ósmej na wachtę. Jest ładny, słoneczny poranek 24 września, a więc zaczynamy następny miesiąc naszej żeglugi. Już teraz wiem, że nawet gdyby poprawiły się warunki pogodowe, to muszę zweryfikować nasze poprzednie plany. Z czego zrezygnujemy, to na razie trudno jest powiedzieć, ale już wiem, że z Tunezji i Malty na pewno. Kierujemy się w stronę Sycylii, a później - zobaczymy.

Dalej jest cisza i Marcin przez całą swoją wachtę wyłapuje nawet najmniejsze podmuchy, żeby oddalić się od brzegu, z którego przez całą noc mruga do nas latarnia na przylądku Spartivento. OSPREY na silniku już dawno jest za przylądkiem. My też odpalamy silnik z zamiarem dojścia do miejsca, w którym latarnia znajdzie się na naszym trawersie. Z mapy wynika, że aby to osiągnąć, trzeba przepłynąć 7 mil. Marcin poszedł spać, a ja jadę z prędkością 5 węzłów. Po dwu godzinach ze wskazań logu wynika, że przepłynąłem 10 mil, a jeszcze nie osiągnąłem trawersu latarni. Zaczął wiać lekki wiaterek. Odstawiłem silnik i stawiam żagle. Cisza, jaka zapanowała, budzi Marcina, który trochę się rozejrzał po świecie, coś przegryzł i poszedł dalej spać. Na żaglach, ze zmiennym szczęściem, utrzymujemy średnią prędkość w granicach 2 węzłów. Po jakimś czasie okazało się, że jestem z powrotem za latarnią. Sprawa stała się jasna. Trafiliśmy na jakiś prąd, który z prędkością ponad 2 węzłów pcha nas do tyłu. Ponieważ jesteśmy blisko brzegu i widzimy ruch samochodowy na nadbrzeżnej autostradzie, to zaczynamy dowcipkować, że ktoś jadąc samochodem na wczasy widzi nasz jacht przy latarni i wracając, zobaczy go w tym samym miejscu.

Rada na to jest jedna. Silnik. Jest to ironia losu. Mamy wodę, żywność, zapas energii w akumulatorach i moglibyśmy dziarsko posuwać się do przodu, gdyby był wiatr. Ponieważ go nie ma, to z uszczerbkiem na naszym skromnym funduszu dewizowym odpalamy silnik, bo noc chcemy spędzić w jakimś porcie. Zrobiło się już ciemno. Płyniemy wzdłuż linii brzegu. Jest sobotni wieczór i mamy trochę kłopotu ze świątecznymi rybakami, którzy wypłynęli na nocne połowy. Jakoś ich wymanewrowaliśmy, i dzięki kserokopii mapy, którą otrzymaliśmy od Jacka, o godzinie 21 jesteśmy w główkach przemysłowego portu przy dużej cementowni.

Wysokie betonowe nabrzeża wyglądają jak bunkry z okresu drugiej wojny światowej. Jest też tu coś w rodzaju mariny z małym pływającym pomostem. Przy pomoście jest tak ciasno, że nawet nie ma mowy, żeby się gdzieś wcisnąć. Cumujemy przy wysokim betonie, na który z kosza dziobowego ledwie się można wdrapać. Jak w każdym porcie nocą, zaraz pojawiają się szczury, które popiskując usiłują dostać się na pokład. Nasze cumy są jednak dla nich za cienkie i szczury rezygnują ze składania nam wizyty. Nie możemy się również podłączyć do prądu, ale po długiej jeździe na silniku nie jest to konieczne.

Marcin, nocny marek, wyruszył na zwiedzanie portu i po ciemku wpadł w jakiś dół skręcając sobie nogę. Na szczęście niegroźnie. Ja znalazłem na nabrzeżu jakieś luźno stojące budki, które okazały się w środku pięknymi, czyściutkimi sanitariatami. Wszystkie są otwarte, jest mydło, suszarka i natryski. Ponieważ jest już po sezonie, to termy są wyłączone i jest tylko zimna woda. Dla nas to i tak pełen komfort. Jemy spóźniony posiłek i idziemy spać z postanowieniem, że jak będzie wiatr, to wstajemy skoro świt.

Szarym świtem zaczyna się w porcie ruch, bo rybacy i różni niedzielni poławiacze wychodzą w morze. Ponieważ stwierdzam, że nie ma wiatru, śpimy dalej. O dziewiątej zaczyna trochę dmuchać i to z dobrego kierunku. Zaczynam budzić Marcina, który, o dziwo, o 10 jest prawie do użytku. W międzyczasie korzystam z tych pięknych sanitariatów i zastanawiam się, co to by było w Polsce, gdyby takie skarby stały na nie pilnowanym odludziu. Po śniadaniu biorę się za prace bosmańskie. Przykręcam oberwaną półkluzę i sprawdzam silnik. Okazało się, że mamy niewielki przeciek na wale. Osuszam zęzę i wietrzę, co się da, a zwłaszcza materace. Ciekawe, czy do końca rejsu da się je wysuszyć...

Do kotwicowiska na Sycylii, które nam polecili włoscy żeglarze, mamy w linii prostej około 30 mil, i jak wszystko będzie dobrze, to powinniśmy tam być w poniedziałek rano. Wychodzimy z portu i na słabym wietrze sterujemy na Sycylię. Kiedy zanika wiatr idziemy na silniku, a jeśli choć trochę wieje to stawiamy żagle. Włosi obchodzą chyba jakieś święto narodowe, bo najpierw od strony Sycylii, a później od stałego lądu, słychać jakieś wybuchy i widać błyski. Z początku myśleliśmy, że to zbliża się burza, ale później zobaczyliśmy olbrzymie barwne fajerwerki.

Noc minęła bez większych wydarzeń, i kiedy o ósmej budzi mnie Marcin na wachtę, widzę w słonecznym poranku witającą nas dymami Etnę. Po godzinie wiatr ucichł zupełnie. Jesteśmy 5 mil od brzegu. Zwijamy żagle i na silniku wchodzimy do portu w Naxo. Cumujemy przy zatłoczonym nabrzeżu, między rybackimi kutrami. Słońce grzeje ostro, jest 35 stopni. W porcie nie ma żadnych sanitariatów, natomiast są krany z wodą. Ponieważ udało mi się znaleźć całkiem dobre sitko do naszego węża, więc możemy sobie zrobić fajny prysznic. Po przykręceniu węża do kranu puszcza się wodę, po odczekaniu 15 minut woda jest już całkiem ciepła i można się dokładnie umyć. Na zakończenie zimny tusz i starcza to na jakieś pół godziny. A później człowiek znowu spływa potem.

Zwiedzamy urocze miasteczko, a po sjeście planujemy zrobienie zakupów. Dosyć szybko przy nadbrzeżnej promenadzie znajdujemy supermarket, który o dziwo, mimo wywieszonej tabliczki z godzinami otwarcia, co tu jest raczej rzadkością, jest zamknięty. Kupujemy tylko owoce i wracając do portu. Marcin ma za zadanie zrobić trzykrotny kurs z dziesięciolitrowym kanistrem na stację benzynową, bo musimy uzupełnić paliwo. Marcin zaczyna kursować z kanistrem, a ja wyruszam na poszukiwanie innego sklepu, żeby dokończyć zakupy. Znalazłem sklep, zrobiłem zakupy i przy okazji, ponieważ wisiał tam zegar, zorientowałem się, że nasze pokładowe zegary ustawione są na czas letni, a tu czas lokalny różni się o jedną godzinę. Jemy posiłek, i już wieczorem ruszamy ponownie na zwiedzanie miasta, a właściwie jego nadbrzeżnego bulwaru, który dopiero teraz zaczyna tętnić życiem. Próbujemy zadzwonić do Warszawy, ale bez rezultatu. Wysyłamy pocztę i o 21 wracamy do portu.

W pewnym momencie proszę Marcina, żeby mnie uszczypnął i pytam, czy widzi to samo, co ja. Okazuje się, że widzi. Po bardzo brudnym pirsie posuwa się młoda para. Pani w ślicznej białej sukni z długim welonem, a pan we fraku. Przedefilowało to urocze zjawisko przed naszym jachtem w stronę niedaleko stojącego kutra rybackiego. Doszliśmy do wniosku, że to chyba córka rybaka bierze ślub. Później dowiedzieliśmy się, że we Włoszech jest taki zwyczaj, że nowo poślubieni zawsze jeszcze wyruszają do portu na zaślubiny z morzem. Po tych wydarzeniach idę spać, a Marcin, ponieważ jest wyspany, robi sobie wieczór muzyczny i słucha kaset.

Wtorkowy poranek wita nas słońcem i ciszą. Właściwie, po weryfikacji naszych planów, stąd zaczynamy odwrót i będziemy już płynąć na północ. O 10.30 na silniku wychodzimy z portu. Na morzu taka cisza, że nie ma nawet najdrobniejszej fali. Płynąc bardzo blisko brzegu zobaczyliśmy piękną zatoczkę, z piaszczystą plażą i uroczą wysepką. Postanowiliśmy się tu zatrzymać. Jest tu naprawdę ślicznie, ale o rzuceniu kotwicy nie ma mowy, bo dno jest skaliste. Cumujemy do bojki.

[ Urocza zatoczka w Taorminie. Dino stoi na kotwicy. ]

Wiatru ani słychu, więc postanowiliśmy się wykąpać. Przypomina nam się, że na naszym małym okręcie mamy nawet aparat do nurkowania i postanawiam dać Marcinowi pierwszą lekcję nurkowania ze sprzętem. Aparat i sprzęt nurkowy jest głęboko zadołowany, i musiałem wylać trochę potu, żeby to wszystko wyciągnąć. Najpierw sprawdzam sprzęt, przy okazji robiąc oględziny podwodnej części kadłuba. Wszystko jest w porządku. Obrósł nam tylko trochę czujnik od echosondy. Potem nurkowanie zaczyna Marcin. Najpierw na lince asekuracyjnej, ale ponieważ idzie mu bardzo dobrze, więc puszczam go swobodnie. Robimy też zdjęcia.

Powoli zbliża się wieczór. O godzinie 18 czasu lokalnego jest już szaro, a za godzinę będzie całkiem ciemno. Wiatru nie ma więc zostajemy tu na noc, tym bardziej, że wybraliśmy chyba dobrą bojkę, od której nikt nas nie odpędza. Wieczorem, około 22, zaobserwowaliśmy dziwne zjawisko. Najpierw pojawił się w zatoce prąd około 1 węzła, idący od morza w kierunku lądu. Wszystkie łodzie, które stały na bojkach, jak na komendę odkręciły się dziobami w stronę morza. potem poczuliśmy spory smród, a kiedy zaświeciliśmy latarkę, okazało się, że od morza do tej uroczej zatoki napływa masa różnych nieczystości. Jest to o tyle ciekawe, że nie ma żadnego wiatru i nie przepływa, przynajmniej w polu widzenia, żaden statek. Po półgodzinie wszystko wraca do normy, a my idziemy spać.

Budzę się w środku nocy i na razie sam nie wiem dlaczego. Okazało się, że płacę za wczorajsze atrakcje. Bardzo boli mnie przy każdym ruchu kręgosłup (korzonki) i w ogóle nie słyszę na prawe ucho. Jakoś dotrwałem do rana i o ósmej zaczynam uciążliwy rytuał budzenia pierwszego oficera. O dziewiątej można się już z Marcinem dogadać. Smaruję kręgosłup Ben-gajem i biorę proszek przeciwbólowy. To trochę pomaga. Robię śniadanie, Marcin trochę pływa a po śniadaniu robię z zapałek szypułki, nasączam je spirytusem i zaczynam przemywać zatkane przy nurkowaniu ucho. Trochę to pomaga, ale dalej źle słyszę.<

O 10.00 odpalamy silnik i żegnamy się z tym pięknym zakątkiem. Kurs na Cieśninę Mesyńską. Trochę wieje, więc stawiamy żagle. Oczywiście wiatr jest przeciwny, ale i tak po pewnym czasie zanika. Obliczyliśmy, że na silniku w przeciągu pięciu godzin powinniśmy osiągnąć Mesynę.

Denerwuje mnie to, że prawie nie słyszę na prawe ucho. Przypomina mi się, że na wyposażeniu technicznym mamy dużą strzykawkę. Podgrzewam wodę i przystępuję do zabiegu. Po paru mocnych wstrzyknięciach efekt jest natychmiastowy. Z ucha wyleciało to, co miało wylecieć i naprawdę świetnie słyszę. Zachęcony powodzeniem płuczę też lewe ucho i mogę już grać na skrzypcach.

Morze jest spokojne, Marcin wyleguje się na dziobie, gdzie podobno nawet przysnął. W pewnym momencie zobaczyłem jakiś przedmiot. Kiedy podeszliśmy bliżej, wydawało mi się, że jest to ratunkowa pławka świetlna. Byłaby to przydatna zdobycz. Zrywam z drzemki Marcina i chcemy to podnieść z wody. Okazało się jednak, że to nie pławka, tylko jakiś bzdet. Przy okazji tych manewrów zgasł nam silnik, który już nie chce ponownie zaskoczyć. Trochę wieje, więc stawiamy żagle. Kiepsko posuwamy się do przodu, więc kiedy uznaliśmy, że nasz silnik powinien mieć już lepszy humor, próbujemy go uruchomić. Zapala od razu, więc żagle w dół i już idziemy 5 węzłów. Przyrzekam sobie, że teraz tylko człowiek za burtą może mnie zmusić do manewrów pod silnikiem. Zresztą nasz silnik dba o to, żeby mechanikowi pokładowemu, to znaczy mnie, się nie nudziło i robi mi różne drobne psikusy.

O 17.00 widać zarys stałego lądu, to znaczy, że cieśnina jest już niedaleko. O 19.00 zgodnie z przepowiednią naszego GPS-a jesteśmy niedaleko latarni San Raineri. Dostajemy od dziobu prąd tak silny, że prawie stoimy w miejscu. Robi się ciemno, a ruch promów jest taki jak na Marszałkowskiej. Idziemy z postawionym grotem, żeby nas było lepiej widać. Przed główkami portu zwalniamy, żeby przepuścić do przodu francuski jacht. Nie wynika to z kurtuazji, tylko myślimy, że Francuz ma przewodniki i doprowadzi nas do jakiegoś sensownego miejsca na postój. Francuz widocznie myśli to samo o nas i też zwalnia. Przez jakiś czas płyniemy równo. Wreszcie Francuz nie wytrzymuje nerwowo i wychodzi na prowadzenie.

Po ciemku wchodzimy do dość dużego handlowego portu, gdzie są bardzo wysokie nabrzeża. Podchodzimy pod wysoki beton i tu występuje odwieczny konflikt żeglarzy z wędkarzami. Oczywiście nie ma nawet mowy, żeby przyjęli cumy, a widać, że są wręcz oburzeni, że chcemy się tu zatrzymać. Francuz rezygnuje od razu, ale my już nie mamy wyboru, bo przy manewrach gaśnie nam silnik. Na szczęście niedaleko jest przycumowana motorowa barka z koparką na pokładzie i do burt ma przymocowane opony na wystarczającej dla nas wysokości. Przyjaźnie nastawiony starszy Capitano pokazuje, że możemy cumować i zostać na noc. Zaproszenie przyjmujemy z wdzięcznością, a Capitano łapie rzucone przez nas cumy. Wiążemy się jak tylko można, cumami i szpringami. Jest to konieczne bo co parę minut przepływają koło nas różne promy podnoszące falę, tak że skaczemy przy barce jak mała piłeczka waląc burtą o opony.

Mimo późnej pory Marcin wyrusza do miasta, ja szykuję posiłek i biorę się za silnik. Właściwie to silnik jest w porządku, tylko nie mogę dojść do ładu z włoską mieszanką. W końcu odpalam. Z zalanego silnika wydobywa się taki dym, że włoscy wędkarze, którzy zarzucali nad naszymi głowami wędki przenoszą się trochę dalej. Silnik się trochę nagrzał i już tak nie kopci. To dobrze, bo już zaczynałem się obawiać, czy Włosi nie wezwą straży pożarnej.

Francuz stanął na kotwicy i rufą podszedł do nabrzeża. Długo nie mógł się wdrapać na wysoki beton, ale nikt z wędkarzy nie chciał mu pomóc. Wieczorem widać, że już ma dosyć tego kiwania od pływających promów. Wybiera kotwicę i idzie w kierunku cieśniny.

[ Messyna, DINO ledwie widoczny w wielkim porcie ]

Nasze wejście do Mesyny miało tylko jeden cel. Musimy kupić dwie brakujące mapy. Oczywiście mogliśmy kupić te mapy wcześniej, ale wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że będziemy musieli zmienić trasę rejsu. Marcin znalazł szybko sklep żeglarski, w którym są mapy. Drogie bo drogie, ale musimy i tak kupić. Właściwie to już możemy wypłynąć, ale postanawiamy zostać tu na noc, żeby nie przechodzić cieśniny po ciemku. Decyduję się spać w ubraniu, żeby w każdym momencie móc ratować naszą burtę, gdyby promy zbytnio zbełtały wodę w porcie. Na szczęście w nocy ruch trochę ustaje i nawet trochę pospałem.

Co było dalej...