Portofino - cz. VI

W mieście wymieniamy dolary i jesteśmy paniska. Robimy drobne zakupy - pieczywo, owoce i karty pocztowe. Grecja jest bardzo drogim krajem, przynajmniej dla takich bogaczy, jak my. W drodze powrotnej postanowiliśmy zobaczyć, co jest w tej twierdzy i marinie, z której nas wypędzono. Okazało się, że jest to rezydencja rządowa i właśnie na jej terenie, odbywało się poprzednio to wielkie spotkanie EWG. Właściwie to nie wiem, jak oni w nocy rozpoznali, że nasz piękny jacht niosący białoczerwoną banderę nie jest polskim, reprezentacyjnym jachtem, którym płynie delegacja z wizytą oficjalną.

Z tej obskurnej mariny Jacht Klubu wychodzimy o godzinie 16.00 i przenosimy się na noc do odległej o 4 mile zatoki, gdzie mapa pokazuje dużą, ogólnodostępną marinę. Płyniemy na silniku i po godzinie jesteśmy już na miejscu. Zaczynamy wśród tych olbrzymich jachtów, dla których nasz maszt mógłby służyć jako saling, szukać miejsca do cumowania. Marina jest olbrzymia, ale i jachtów też są setki i trudno znaleźć trochę wolnego miejsca. Wybieramy miejsce koło jachtu niemieckiego, bo Greków już mamy dosyć. Kiedy już ładnie przycumowaliśmy, obłożyliśmy cumy bandażami, żeby się nie przecierały o wysokie, betonowe nabrzeże, dopada nas Grek i mówi, że musimy się przestawić, bo akurat to miejsce jest zarezerwowane. Nasza argumentacja, że zatrzymujemy się tylko na jedną noc i że rano odpływamy, nie zdaje się na nic. Musimy znowu odmotać cumy i wybrać kotwicę.

Następne miejsce wybraliśmy między dwoma dużymi jachtami i myślimy, że tu już dadzą nam spokój, bo prawie nas nie widać. Pirsy portowe urządzone są bardzo dobrze. Wszędzie są krany z wodą i skrzynki z elektrycznością, w których jednak nie ma prądu, na którym nam zawsze bardzo zależy. Po przycumowaniu robię posiłek, a Marcin obchodzi port. Okazuje się, że nie ma tu żadnych sanitariatów ani pomieszczeń portowych. Może to innym nie jest potrzebne, bo na jachtach mają łazienki, ale nam tak, bo poza nocnikiem nie mamy nic.

Odwalamy pocztę, którą Marcin zaniesie do miasta, bo chce sobie zrobić nocny spacer. Przed wyjściem Marcina udaje mi się nawiązać łączność radiową z Warszawą, co zawsze nas cieszy, bo możemy przekazać informacje o sobie. Marcin już wyruszył, a ja korzystając z latarni, która nas ładnie oświetla, biorę się za pisanie. Kiedy tak sobie siedzę w kokpicie, po łańcuchu rozciągniętym wzdłuż całego pirsu przedefilowały dwa bardzo dorodne szczury. Popatrzyły czarnymi oczkami na nasze maleństwo i poszły sobie gdzieś dalej na lepiej zaopatrzone jachty. W każdym porcie są szczury, a tu jest prawdziwy port, w którym jest przycumowany nasz wspaniały jacht. Co prawda słyszę, że jakieś wodne żyjątka go ogryzają, ale myślę, że do rana nas nie zjedzą, a rano - kurs na Sycylię.

To rano wyszło nam gdzieś na 14.00. Wychodzimy na silniku. Na zatoce wieje słaby wiatr, stawiamy żagle i powoli posuwamy się naprzód. Wydaję drugi posiłek i przy zmywaniu, przy całkiem spokojnej żegludze, wypada mi za burtę plastikowa miska. Wyciągamy ją dopiero za czwartym podejściem. Miska nie człowiek i ręki nie wyciągnie.

Wiatr swoim starym zwyczajem zacichł. Odpalamy silnik żeby przed zmrokiem przejść to wąskie przejście. Po godzinie przychodzi wiatr i to od razu dosyć mocny. Robimy 5 węzłów. Przewężenie przechodzimy jednak już o zmroku i trzymamy kurs w kierunku Albanii. Po kilku godzinach jazdy nastaje cisza i znowu martwa fala. Najgorsze jest to, że jesteśmy dokładnie na trasie promów, które wyskakują z zatoki po trzy, cztery sztuki, biorąc nas w krzyżowy ogień, a my nie możemy nawet ustąpić z drogi. Są to bardzo stresowe sytuacje.

W południe przychodzi wiatr i zaczynamy jechać. Musimy przejść między dwiema skalistymi wyspami. Przy jednej z nich jest płycizna z podwodną skałą na głębokości 2 metrów. Barometr nie spada, ale wiatr tężeje z minuty na minutę. Idziemy na sztormowym foku i grocie z dwoma refami. Wieje już do 8 stopni i robi się stroma fala. Nie mamy wyboru i musimy to wytrzymać aż przejdziemy za wyspy. Mamy cichą nadzieję, że jak przejdziemy za wyspy, to jedna z nich da nam osłonę od wiatru i jakoś to przeczekamy. Niestety, jesteśmy już za wyspami, ale skała nie daje nam żadnej osłony. Decyduję się na zrzucenie grota i sztormowanie z wiatrem na pełne morze. Na samym foku robimy 6 w. Fala jest taka, że doganiają nas kilkumetrowe góry wodne. Wygląda to naprawdę groźnie. Na tyle groźnie, że kiedy przekazuję wachtę Marcinowi, to radzę mu żeby się patrzył tylko do przodu. Marcin jednak stwierdza, że woli widzieć, co mu może spaść na kark. Wiatr jeszcze się wzmaga, a fale zaczynają się bardzo załamywać.

[ Gonią nas dziady ]

Do tej pory żeglujemy na sucho ale w końcu stało się. Po raz pierwszy w tym rejsie DINO bierze wodę na pokład. Jest tego trochę, ale wystarcza, aby przez niedomkniętą suwklapę woda wpadła do środka. Od razu zaczynają się dziać różne dziwne rzeczy. Radio samo zaczyna grać, a wskaźniki na tablicy rozdzielczej wskazują zwarcie w instalacji. Odcinamy napięcie wyłącznikiem głównym i ręcznikami wycieramy wszystko, co jest mokre.

Fala się już wydłużyła, ale zrobiła się jeszcze większa. Płyniemy pełnym wiatrem i musimy bardzo uważać na dziady, które z dużym sykiem usiłują dopaść nas od rufy. Teraz to już nami tak rzuca, że nawet siusiu robimy na kolanach.

Nadchodzi noc. Na szczęście nasz przyjaciel księżyc jest już na niebie i trochę rozświetla sytuację. Wiatr ustalił się w granicach 8 stopni i widać, że nie zamierza się zmienić. Jesteśmy zmęczeni i trochę przemoczeni. Na szczęście cały czas jest ciepło i wszystko na nas szybko wysycha. Jemy owoce, czekoladę i pijemy kawę. Jak do tej pory, jest to jedyny przypadek, kiedy nie wydałem gotowanego posiłku. Zmęczenie bierze nad nami górę, i musimy sobie dawać krótkie zmiany na sterze. Ogarnęła nas taka fala senności, że nim człowiek dostanie się do koi, to już śpi. Wydaje się, że dopiero padł, a tu już wachtowy woła, że minęły dwie godziny i już trzeba wstawać. Tak mija ta burzliwa noc.

Wstaje słoneczny, niedzielny poranek. Sytuacja na morzu nic się nie zmieniła, tyle tylko, że jest widno a to znaczy raźniej. Dziady nas gonią dalej, nawet jeden nas dogonił trochę z boku i zalewa nam kokpit. Sprawdzamy zęzę i okazuje się, że jest sucha. Widocznie ta woda, która wpadła nam do środka, została wchłonięta przez materace i inne rzeczy.

Jesteśmy na pełnym morzu, z daleka od tych rozlicznych promów. W oddali pojawia się jakaś nadbudówka. Jest na tyle daleko, że nie zawracamy sobie tym statkiem głowy. Po pewnym czasie, jak diabeł z pudełka, pojawił się na naszym kursie frachtowiec. Załoga grała chyba w karty, bo statek nie zmieniając kursu wali prosto na nas. O zwrocie przez sztag na samym foku sztormowym nie ma nawet mowy. Jest jeszcze trochę miejsca, robię zwrot przez rufę i przechodzimy jakieś 100 metrów za rufą statku.

Wietrzny dzień mija powoli. Przed nami następna noc. Wieje dalej z tą samą siłą, tylko fala zrobiła się jeszcze dłuższa i większa. Przed wieczorem stwierdzamy, że nie działa oświetlenie kompasu. Marcin, mimo zmęczenia usiłuje to naprawić. Próbuje lutować nową oprawkę do żarówki, co na tym skaczącym jachcie jest prawie niewykonalne. Jednak jakoś tego dokonał i kompas już jest oświetlony. Po pewnym czasie jednak znów to nawala, ale pokazały się już gwiazdy, więc łatwiej możemy utrzymać prawidłowy kurs. Jesteśmy zmęczeni, nawet na sterze zamykają mi się oczy i nie mogę się doczekać końca wachty.

Nad ranem wiatr słabnie i fale przestają się tak załamywać. Powolutku zaczyna się poprawiać. Od czasu do czasu dopadają nas jeszcze syczące dziady, ale już widać że to wszystko ustaje. Po południu stawiamy grota z dwoma refami. Robimy sobie herbatę i po jej wypiciu czujemy jakiś niesmak. Z początku myślimy, że to może ze zmęczenia. Po pewnej przerwie i wypiciu świeżo zaparzonej herbaty stwierdziliśmy, że woda ma jakiś dziwny smak i śmierdzi. Przed wypłynięciem z Corfu wypełniliśmy zbiorniki wody po brzegi. W ten sposób zepsuliśmy sobie dobrą wodę z Brindisi.

Wychodząc z Corfu mieliśmy zamiar wejść do włoskiego portu Santa de Luca, ale przez sztormowanie z wiatrem przestrzeliliśmy ten port i parę następnych, a tak poza tym jesteśmy ze sto mil od najbliższego brzegu. Zresztą przy tej pogodzie, bez dokładnych map i tak nie podjąłbym ryzyka wchodzenia do portu. Przypomniało mi się, że mamy jeszcze dziesięciolitrowy kanister z dobrą wodą, która była przewidziana do mycia. Doszliśmy do wniosku, że na tej złej wodzie będziemy gotować, a z tej dobrej robić wszelkie płyny do picia. Taki podział daje nam możliwość jeszcze trzydniowej żeglugi. Te trzy dni to jednak za mało, aby przy tych wiatrach dopłynąć do Sycylii. I akumulatory są kompletnie wyczerpane. Decyduję, że wejdziemy do pierwszej mariny, jaką spotkamy na swojej drodze.

Morze trochę się już uspokoiło i wiatr też osłabł. Nad ranem pokazał się na horyzoncie jakiś okręt wojenny. Płyniemy bez świateł, które włączamy tylko w bliskości statków. Okręt zamrugał w naszym kierunku światłem, nadając alfabetem Morse'a literę "A", co oznacza wywołanie. Odpowiedziałem latarką, że jestem gotowy do odbioru i czekałem, co będzie dalej, bo z tym odbiorem u mnie było nie za bardzo. Na szczęście nasza korespondencja na tym się skończyła. Okręt zmienił kurs i zniknął za horyzontem.

Jesteśmy teraz na wodach, gdzie nie kursują statki, co daje nam duży komfort, bo możemy włączyć nasz samoster i zająć się innymi rzeczami. Pogoda słoneczna, jest ciepło i horyzont jest czysty. Odpoczywałem, kiedy na pokład wywołał mnie Marcin. Powiedział, że widzi jakiś pływający przedmiot. Przez lornetkę zobaczyłem, że jest to biała, plastikowa butelka. Już mieliśmy dać temu spokój, kiedy Marcin stwierdził, że przy tej butelce jeszcze coś się pokazuje. Dwie rzeczy na raz to już coś i postanowiliśmy to sprawdzić. Zmieniamy kurs i po paru minutach jesteśmy na miejscu. Faktycznie, jest biała butelka, ale drugiego przedmiotu nie widać. Już mieliśmy płynąć dalej, kiedy zobaczyliśmy, że do butelki przyczepiony jest sznurek. Stajemy w dryfie i zaczynamy ciągnąć. Ciągniemy za sznurek, do którego przyczepiona jest gruba żyłka. Wybraliśmy tej żyłki parę metrów i już wiemy na pewno, że na końcu coś jest. I faktycznie, dociągnęliśmy do rufy dużego morskiego żółwia otoczonego całą chmarą dorodnych okoni, które usiłują go nadgryzać. Próbujemy wyciągnąć żółwia na pokład za żyłkę, ale widać, że zwierzaka musi to bardzo boleć, bo żyłka wystaje mu prosto z gęby. Podciągamy go pod samą rufę i udaje mi się złapać żółwia pod skorupę. W krzyżu mi zatrzeszczało, ale żółw już jest na pokładzie. Ma około pięćdziesięciu centymetrów średnicy i waży ze dwadzieścia kilo. Okazało się, że ma wbity spory hak głęboko w pysk. Próba ręcznego wyciągnięcia haka nie daje rezultatu, bo żółw się mocno rzuca i kłapie tą swoją gębą. Próbuję przeprowadzić operację za pomocą śrubokręta i kombinerek. Sprawa nie jest łatwa, bo żółw ściska narzędzia, aż trzeszczy, ale w końcu hak jest wyjęty. Ponieważ nie wiemy, jak z takiego żółwia zrobić parę obiadów, postanawiamy go wypuścić. Cały czas płynie za nami kilka dużych ryb, z kształtu podobnych do okoni, w nadziei, że jednak dostaną coś do jedzenia. Żółw już się uspokoił, kręci głową i patrzy na nas czarnymi oczami. Robimy zdjęcia i spychamy żółwia za burtę. Ryby zaraz się na niego rzuciły, ale oswobodzony z  z uwięzi żółw szybko niknie w głębinie. Wybieramy żagle i wracamy na poprzedni kurs.

[ Uratowany żółw ]

Do najbliższego brzegu mamy jeszcze około 60 mil. Z mapy nie wynika, że są tam jakieś mariny, ale mamy nadzieję, że płynąc wzdłuż brzegu coś wypatrzymy. Potrzebna nam jest woda i prąd. Okazało się, że okonie nie zostawiły nas w spokoju i dalej płyną za rufą. Niektóre są pod jachtem i wystają im tylko ogony. Płyniemy za szybko, żeby rzucić haki, ale Marcin postanowił spróbować złapać je za te wystające ogony. Nawet mu się to udaje, ale śliskie ryby wymykają mu się z ręki. Żałujemy, że nie zabraliśmy kuszy, bo byłoby pewne urozmaicenie w naszym jadłospisie.

I znowu Marcin coś wypatrzył. Tym razem jest to przedmiot koloru pomarańczowego. Ponieważ jest to kolor sprzętu ratowniczego zmieniamy kurs natychmiast. Przez lornetkę widać, że jest to jakiś podłużny przedmiot, za mały na tratwę i za duży na koło ratunkowe lub kamizelkę. Kiedy już byliśmy blisko, zobaczyliśmy, że jest to wielki gumowy odbijacz, średnicy pół, a długości z półtora metra. Ja chcę to zostawić, ale Marcin mówi, że byłby to piękny prezent dla s/y POLONIA. Decyzja jest taka, że jak uda nam się z niego spuścić powietrze, to go weźmiemy, a jak nie to z powrotem do morza. Okazało się, że zawór działa sprawnie i już po paru minutach zrolowany odbijacz schowany jest do bakisty. Radzę Marcinowi, żeby już lepiej nic nie wypatrywał i idę spać.

Nocą przecinamy trasę, którą pływają statki. Widzimy parę, ale w przyzwoitej odległości. Nad ranem jesteśmy piętnaście mil od brzegu. Przejmuję wachtę, a ponieważ trochę mocniej wieje, zakładamy dwa refy i sztormowego foka, trochę tak dla asekuracji, bo Marcin po nocnej wachcie idzie spać, a ja nie chcę go budzić bez potrzeby. Marcin nawet zażartował, że jak nas ktoś zobaczy przy tym wietrze z tak skróconymi żaglami, to będzie miał pewne pojęcie o naszej odwadze. Okazało się, że podejmując decyzję o tych refach miałem rację. Rozdmuchało się na dobre. Znów pod ósemkę, a brzeg blisko. Gdybym wiedział, że na pewno znajdziemy na tym nawietrznym brzegu port, to bym zaryzykował, a tak w odległości niecałych dwu mil od tego upragnionego lądu zmieniam hals i odchodzę na pełne morze. Wiatr przybiera na sile i zrzucamy grota. Sztormujemy na samym foku i to z niezłą prędkością, na której nam teraz jak najmniej zależy. Marcin śpi turlając się z burty na burtę. Ja przypinam się pasem i mocno zapieram nogami.

Co było dalej...