Portofino - cz. I

W bardzo upalne lato 1994 roku, kiedy przygotowania do wyjazdu wkroczyły w ostatnią fazę, wszystkie znaki na niebie i ziemi były przeciwne tej wyprawie. W czasie pływania po Zalewie Zegrzyńskim wpłynęliśmy na podwodną kłodę i prawie zrobiliśmy dziurę w jachcie. Pękło poszycie poniżej linii wodnej. W czasie przewozu na Mazury zaprzyjaźnionego jachtu, co miało być generalną próbą samochodu i wózka, najpierw pękła felga tylnego koła w samochodzie, a później na zakręcie urwał się hak holowniczy i wózek razem z jachtem wjechał do przydrożnego rowu. Na szczęście nic się nie stało, ale niektórzy widzieli w tych wydarzeniach znak boży. Ukochana przez całą rodzinę kotka Nika, wierna towarzyszka naszych mazurskich rejsów, która przez dwanaście lat załatwiała się w wyznaczonym do tego miejscu, zaczęła siusiać na spakowane już worki, które leżały w mieszkaniu. Przeciwny był też Urząd Celny, który wymyślał różne trudności z odprawą warunkową jachtu, oraz towarzystwa ubezpieczeniowe żądające sterty dokumentów i atestów. Za wyprawą było tylko jedno - nieprzeparta chęć zrealizowania moich młodzieńczych marzeń. Pokonując te wszystkie przeciwności losu, pełni optymizmu, ale trochę zmęczeni, w deszczowy ranek 18 sierpnia wyruszyliśmy na spotkanie naszej przygody.

Trasę Warszawa - Cieszyn, Wiedeń, Graz, Udine - do włoskiego portu jachtowego w Aquileii liczącą 1300 km pokonaliśmy w trzy dni i w sobotę 20 sierpnia mieliśmy za sobą lądową część podróży. Po zawiłej rozmowie w różnych językach, bo żadnego zachodniego języka dobrze nie znamy, udaje nam się wjechać na teren mariny. Mamy już dostęp do wszystkiego, a zwłaszcza sanitariatów, co przy upale 36 stopni ma istotne znaczenie. W niedzielę zaczynamy szykować jacht do wodowania i wieczorem osiągamy pełen klar. Po tak pracowitym dniu, poganiani przez komary idziemy spać. Dużymi sprzymierzeńcami w walce z tą chmarą komarów okazały się polskie pająki, które przywieźliśmy w różnych zakamarkach, a które otoczyły jacht swoimi sieciami.

[ na terenie mariny Aquilea ]

W poniedziałek po śniadaniu ruszamy do miasteczka po pieniądze. W miejscowym banku trochę się dziwią oglądając naszą Visa-kartę ale po wykonaniu telefonu do swojej centrali załatwiają nas bez problemu. Po zrobieniu uzupełniających zakupów żywnościowych, wracamy do portu. W trakcie załatwiania formalności płatniczych dowiadujemy się, że są kłopoty z dźwigiem, że zwodują nas takim dźwigiem ramowym na kołach. DINO w tej ramie wyglądał jak maleńki robaczek ale wszystko odbyło się bardzo sprawnie i o godzinie jedenastej łódka była już na wodzie. Stawiamy maszt. Jeszcze raz dokładnie sprawdzamy wszystko, co można sprawdzić i właściwie jesteśmy już gotowi do wypłynięcia. O godz. 14.20 stawiamy uroczyście banderę i idziemy przyszykować wózek i samochód do długiego postoju. Po zakończeniu tych prac mamy wolne i zaczynamy szykować się do snu. Okazało się, że w tajemniczy sposób zginęła nam moskitiera z forluku i martwimy się, co to będzie w nocy, bo przy stawianiu masztu zniszczyliśmy wszystkie pajęczyny.

[ DINO w tej ramie wyglądał jak maleńki robaczek ]

Przez cały czas naszego pobytu w tym sympatycznym porcie wzbudzamy dyskretne zainteresowanie. Stoją tu w większości duże luksusowe jachty, przeważnie niemieckie i austriackie. DINO wygląda przy nich jak małe dziecko, ale poza spalinami z naszego silnika nie mamy się czego wstydzić, bo DINO jest piękny.

Ponieważ jest już maszt, to jest też antena i możemy przeprowadzić próbę łączności przez nasze CB radio. Zaraz po włączeniu radia i podaniu znaku wywoławczego, zgłasza się polska stacja. Jest to nasz kolega z klubu radiowego, Krzysztof, który na stałe mieszka w Wiedniu, a teraz wracając samochodem z urlopu w Grecji usłyszał nasze wołanie. Piękny przypadek. Dziękujemy Krzysztofowi za pomoc w nabyciu echosondy i umawiamy się, że w drodze powrotnej spotkamy się w Wiedniu.

Wtorkowy ranek wita nas ładną, słoneczną pogodą. Temperatura 30 stopni i jest trochę wiatru. O godzinie 11.00 uruchamiamy silnik, oddajemy cumy i wchodzimy w kanał prowadzący do laguny Marano, za którą jest już Adriatyk. Po godzinnej jeździe na silniku stawiamy żagle i kładziemy się na kurs do Wenecji.

Co było dalej (a włściwie znacznie wcześniej)